Jaka ta juka?



Ładna, smaczna i zdrowa a mocne korzenie podtrzymują osuwiska. Czyli można jednak być i ładnym i mądrym ;) Rośnie u mnie w ogrodzie w kilku miejscach i w lipcu nie sposób przeoczyć jej łodyg obsypanych białymi dzwonkowatym kwiatami, zebranymi w opadające kiście. Mowa tu oczywiście o juce ogrodowej (amerykańskiej, karolińskiej, Yucca filamentosa).


Skoro należy do rodziny szparagowatych, można by założyć, że coś tu nadaje się do jedzenia. I faktycznie tak jest. Do jedzenia nadaje się wszystko. Co więcej, liście i korzenie wykorzystuje się w ziołolecznictwie. Prekursorami tej praktyki byli Indianie. W ogromym skrócie zawarte w juce saponiny i związki fenolowe działają oczyszczająco i odtruwająco na organizm. Jedna z nazw juki w języku angielskim to "soapweed" czyli roślina mydlana. Indianie Navajo, Cheyenne i Lakota przygotowywali z liści także szampon, a Czarne Stopy z korzenia robili tonik na porost włosów. 



Skoro juka jest "amerykańska", to przepisów na to, co zrobić z kwiatami szukałam w swoich amerykańskich książkach kucharskich, ale jednak internet zwyciężył. Trzy podstawowe sposoby na wykorzystanie tych pięknych kwiatków to:
1) na surowo - w sałatkach, do dekoracji, etc. trzeba jednak uważać na ilości, żeby od nadmiaru saponin nie zrobiło nam się niedobrze
2) sparzone kwiaty (temperatura neutralizuje saponiny) można używać jak surowych, także w zupach, leczo, etc.
3) smażone kwiaty jako przystawka lub ciekawy dodatek do dań głównych.
Możecie sięgnąć bezpośrednio do mojego źródła inspiracji.

Skoro dzisiaj niebo całe zasnute chmurami (nadal ani kropli deszczu) i znacznie się ochłodziło, pomyślałam, że pora na smażenie prawie idealna (nie ma idealnej pory ;), szczególnie, że wszystkie sezony w tym roku są wyjątkowo krótkie. Juka, mimo swojej wrodzonej odporności, już praktycznie przekwita. Do jedzenie wybiera się tylko młode kwiaty, stare robią się gorzkawe. Najlepiej skosztować przed zerwaniem. Do smażenia bierzemy same płatki. Można je przepłukać, ale moje były czyste, więc nie było to potrzebne. Oczywiście nie mogą być pryskane.


Płatki smażymy w cieście na rozgrzanym oleju. Nie muszą nim ociekać, jeśli delikatnie odsączymy je na ręczniku papierowym. Z samym ciastem można nieco poeksperymentować. Ja korzystałam z poniżeszego przepisu:
- pół szklanki mąki
- pół szklanki mąki ziemniaczanej (w oryginale skrobia kukurydziana)
- 1/8 łyżeczki sody oczyszczonej (tak na oko :)
- odrobina soli (w oryginale 1/2 łyżeczki)
- szklanka wody gazowanej
- żółtko
Wszystko razem należy zmiksować na gładką masę, w której zanurzamy płatki po kilka na raz. Ja zaczęłam od pięciu, potem brałam po osiem, żeby kęsy były nieco większe. No i też szybciej idzie. Smażymy do zrumienienia, po parę minut po jednej i drugiej stronie.



I zaskakujemy gości większą lub mniejsza porcją. Możemy serwować solo lub z sosami, albo jako dodatek do dań. Są delikatnie chrupiące, wilgotne w środku i nienarzucające się w smaku, stąd możemy eksperymentować z różnymi sosami,  na przykład pomidorowym lub jogurtowym. Ten kto zgadnie, co je, może dostać repetę. Z mojej porcji wystarczyło na przystawkę dla 6 osób.









Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Lawendowy sezon 2024 - startujemy już w sobotę 8 czerwca

Moja kolekcja wiosennych octów

Lawendowy sezon 2023: lawendowe lekcje, wianki, warsztaty i cała lawendowa reszta 💜