Moja kolekcja wiosennych octów
Moja kolekcja wiosennych octów jest już gotowa.
Najwcześniejszy jest ten z kwiatów leszczyny, bo leszczyna kwitnie jeszcze zimą. Jest też moim ulubionym octem - ma piękny bursztynowy kolor i smak, który przypomina mi cytrynę i orzechy laskowe równocześnie, których równocześnie przecież nigdy nie kosztowałam. Ma też delikatny rześki zapach, w przeciwieństwie do octu różanego, który tak mocno pachnie różą, że gdybym sama go nie robiła, byłabym przekonana, że jest sztucznie aromatyzowany. Ale skoro wiem, że na pewno nie, to jestem również pełna podziwu i dla zapachu, i dla tego rubinowego koloru.
Pozostałe dwa octy, z jasnoty purpurowe i mieszany skrzypowo-koniczynowy są podobne w kolorze, ten ostatni nieco mniej klarowny, ale też zlewany jako ostatni i zapewne osad jeszcze opadnie, bo w słoju był już pięknie klarowny. Z resztą taka naturalna zawiesina, to samo zdrowie i jest charakterystyczna dla "żywych", ekologicznych octów. W tym największym słoju (zdjęcie na dole) klaruje się jeszcze z tydzień ocet jaśminowy. To niecierpliwie oczekiwana premiera.
Może się też zdarzyć, że nawet w zlanym occie pojawi się ponownie matka octowa. Można ją wykorzystać w kuchni na różne sposoby, a najprościej do przyspieszenia fermentacji kolejnego octu. W każdym razie to też dowód "życia" i zdrowia octu. Zlewając ocet przeważnie ściągam najpierw z powierzchni "matkę" octową i chowam ją, zanurzoną w occie, w słoiczku w lodówce.
Na moim occie skrzypowo-koniczynowym pojawiła się wyjątkowo dorodna postać "matki". Będzie bazą dla mojego letniego octu lawendowego. To będzie eksperyment, ponieważ wszystkie "octy lawendowe" z jakimi się spotkałam, to maceraty lawendy w occie. Być może jest powód takiego rozwiązania i mój ocet lawendowy nie wyjdzie nawet pod opieka takiej "matki", ale ryzyko niewielkie (pod warunkiem, że nie będziemy wielkiego słoja wyparzać wrzątkiem i denko nie pęknie i nie spadnie nam na stopę - niestety, coś o tym wiem) a nagroda warta wysiłku, zatem spróbuję.
Czy warto? Akurat octu nigdy w sklepach nie brakowało ;) Warto! To taka prosta domowa alchemia. Sami dobieramy składniki i możemy obserwować metamorfozę wody i kwiatów lub owoców w ocet, w różnych fazach fermentacji. Trwa to mniej więcej miesiąc. W pierwszych tygodniach musimy mieszać lub potrząsać nasze nastawy, żeby przypadkiem nie zapleśniały, w ostatnich tygodniach możemy dać im spokój, chyba, że z ciekawości będziemy zerkać, jak odbarwiają się płatki róży a różowieje woda. Więc fermentujemy octy dla przyjemności ale przede wszystkim dla zdrowia. Są w nich substancje mineralne i witaminy z roślin, ale także antyoksydanty z kwasu octowego. Smak, aromat i szczególne właściwości domowych octów zależą od naszych wyborów.
Wszystkie zrobione przeze mnie świetnie sprawdzą się w kuchni jako dodatek do sałatek, także marynat (bez różanego). Wszystkie mogą być świetną bazą dla toników (w proporcjach 1 do 3 części wody) oczyszczających i regenerujących skórę, kąpieli relaksujących i oczyszczających skórę z bakterii (1-2 szklanki na wannę wody), letnich lemoniad i napojów wzmacniająco-regenerujących. Oczywiście, jak octu jabłkowego, można ich też używać do sprzątania, ale mi szkoda. Nie robię ich przecież w takich ilościach, jak octu jabłkowego. Znikają zbyt szybko. Jeśli ktoś chciałby skosztować musi się pospieszyć do Lawendnika, lub poczekać do kolejnej wiosny.
Komentarze
Prześlij komentarz